W ostatnich latach ludzkość rozwijała się technologicznie w zaskakującym tempie. Samochody powypychane są wszelakimi systemami, które nie tylko ułatwiają kierowcy jazdę, ale wręcz naprawiają już jego błędy, pralki same obliczają, jak dużo wody potrzebują do prania, a w sklepach pewnie wkrótce ciężko będzie znaleźć tostery, które nie będą sprawdzały stopnia przypieczenia grzanek za pomocą wbudowanych kamer. Gdyby tego było mało, mamy już także odkurzacze, które potrafią same poruszać się po mieszkaniu. I nie są to tylko kosmiczne gadżety. Sprzęty te są sprzedawane w zwykłych sklepach, a ich cena również nie jest zbyt kosmiczna.
Ludzkość także przywykła do tego znacznego postępu. Przecież każdy z nas (mam tu na myśli czytelników tego bloga, więc z czystym sumieniem mogę użyć kwantyfikatora ogólnego) dość swobodnie posługuje się komputerem. Sprawdzamy pocztę, rozmawiamy z bliskimi, robimy przelewy bankowe, czytamy gazety, a nawet robimy zakupy (także spożywcze).
Wszystko to wydaje się bardzo fajne i można mieć wrażenie, że rzeczywiście poziom zaawansowania technologicznego ludzkości jest stosunkowo wysoki. Sam miałem takie wrażenie. Komputery przyzwyczaiły nas już do swojej niezawodności do tego stopnia, że bez obaw powierzamy im nasze finanse czy nawet życie. Oprogramowanie także działa dość bezawaryjnie (nie mam tu na myśli wersji 0.1alpha oprogramowania na licencji OpenSource ;-) ).
Czy możemy zatem stwierdzić, że nauczyliśmy się już zarządzać skomplikowanymi projektami technologicznymi (a właściwie jakością) i że nie powtórzą się już lata 80. i 90., kiedy to wadliwe oprogramowanie było standardem?
Jeszcze tydzień temu pewnie odpowiedziałbym na to pytanie twierdząco. Od tego czasu mój pogląd jednak nieco się zmienił pod wpływem telefonu z Symbianem. Owszem, jestem pod wielkim wrażeniem tego, co ten telefon potrafi, ale… Okazuje się, że od pierwszych wersji Symbiana cały czas występuje problem z polską wersją słownika T9. Zapewne przywykliście już, że Wasze telefony podmieniają polskie literki w wysyłanych przez Was SMSach na ich odpowiedniki z podstawowego zestawu znaków (ą->a, ć->c, itd.) I tu zdziwienie. Telefon, który potrafi otworzyć PDFa, nie potrafi dokonać tej konwersji, przez co maksymalna długość SMSa została zmniejszona ze 160 do 70 znaków. Owszem, w menu znajduje się opcja „uproszczona obsługa znaków specjalnych”, jednak działa ona tylko dla wybranych języków (zawsze wydawało mi się, że w języku polskim owa konwersja jest bardzo prosta).
Ponieważ problem ten zaczął oddziaływać na moją ambicję („bo jakże to, z głupim telefonem sobie nie poradzę”), postanowiłem poszukać w internecie odpowiedniego oprogramowania („Przecież to Symbian. To się łatwo programuje. Na pewno ktoś się zirytował i ów problem naprawił”). I tu jeszcze większe zdziwienie, gdyż przeglądając wersje „1.5 full” programów, których jedyną zmianą od wersji „1.4full” było usunięcie błędu powodującego „crash podczas uruchamiania”, poczułem się co najmniej o 10 lat młodszy…
Czy zatem jesteśmy skazani na popełnianie wciąż tych samych błędów? Wiadomo, że nauka na cudzych wpadkach nie jest łatwa, ale może my po prostu nawet nie próbujemy? Wszak historii uczymy się niechętnie, a całemu systemowi edukacji bardziej zależy na wkuciu nam do głów dat i nazwisk niż nauczeniu nas wyciągania wniosków. A może to tylko kwestia nieodpowiedzialnych marketingowców, którym nie zależy na jakości, tylko na jak najszybszym wypchnięciu towaru na rynek?